wtorek, 24 maja 2011

Rozliczenie - cz.I - ściana płaczu

Znów opóźnienie w wędrówce. No cóż oprócz gór znalazłem druga miłość - rower, a właściwie terenowe maratony rowerowe. Niestety z tych imprez nie ma zdjęć - kto będzie fotografować tych co jada bliżej końca niż początku. Ale ja ciesze się, ze dojeżdżam do mety i nie jestem ostatni, choć należę do najstarszych na moim dystansie i w mojej kategorii wiekowej.

Przez wiele lat latem jeździłem w Bieszczady. Spędziłem ta sporo czasu. W zeszłym roku niestety tylko byłem raz. A w tym.......... Zdradziłem Bieszczady na rzecz gór po drugiej stronie granicy.

W zeszłym roku dokonałem rozliczenia z Bieszczadami Wysokimi. Wybrałem się na wędrówkę trasą która nie dane mi było przejść prędzej. Z paru przyczyn. Trasa bardzo długa - około 40 km górskich, co wymaga kondycji i pogody jednocześnie. Trasa wspaniała - z Wetliny [szlakiem granicznym] do Ustrzyk Górnych. Zapraszam na pierwszą część.

Rano pobudka w Ustrzykach Górnych OOOOO pogoda dopisuje. Spakować jedzonko - do busika - jazda do Wetliny. Od początku marsz pod górkę - do pokonania prawie 500 m, a więc ponad 200 pieter. Po drodze mijam tory kolejki leśnej - kiedyś tutaj jeździła. Dzisiaj zarośnięte tory. Myślałem, że około 8 rano uda mi się wejść bez opłaty - marzenie - Pani z biletem jakby czekała na mnie, aby skasować swoja należność.

Na pobudkę marsz do góry - nawet po "dobrej asfaltowej drodze". W dali zostawiam dolinę Wetliny.
Powoli zaczyna się lepsza droga - przynajmniej dla moich nóżek, które maja dzisiaj wykonać ciężką pracę.

Parszywe strome podejście - na dzień dobry i pobudkę, aby nie było złudzeń kto tutaj rządzi.

Uroku dodają ukwiecone łąki.

Niestety trzeba dalej iść pod górkę - początkowo droga jest monotonna, nawet trochę nudna.
I cały czas stromo pod górkę.

Już ostatecznie obudziłem się.

No wreszcie chwila odpoczynki - płasko. Ale to dopiero początek.


Idąc podziwiam wspaniałe lasy i słucham porannego koncertu, ale czy leśny koncert o godzinie 10 jest poranny?

Podziwiam grę świateł.....

oraz różnorodność kształtu pni drzew.



No - pierwszy etap już zakończony. Tylko 3 km i 300 m pod górkę - trochę ponad godzinkę. Do następnego kolejne 2 godziny marszu i kolejne 200 m pod górkę.

Wreszcie coś widać oprócz lasu. To jest ta nagroda za ten pot wylany w górach podczas wchodzenia.
Trzeba ruszać dalej. Jak nie ma widoczków to trzeba podziwiać otoczenie. Też jest ciekawe. Szczególnie w tej leśnej ciszy zakłócanej ptasia orkiestrą.


Idę coraz wyżej, a więc i widoczki ładniejsze - im więcej potu tym ładniejsza nagroda.


Uwielbiam te bieszczadzkie przestrzenie. Niczym nie zakłócone - brak ludzi - sam na sam z przyrodą.

Słońce pali........
ale co jakiś czas drzewka dają trochę cienia.


W dali Wielka Rawka - jak tam dojdę to będzie już tylko na dół.

Ach te Bieszczady - pewnie Bieszczadzkie Anioły tutaj gdzieś są....

i prowadza mnie przez góry. Wtedy jeszcze nie wiedziałem zbyt wiele o nich. Tak naprawdę poznałem je dopiero jesienią.


Uwielbiam te wąskie ścieżki, ale niestety jest upał i trochę daje popalić słoneczko.

Odpoczynek i wytchnienie w cieniu drzew.

Wreszcie kolejny szczyt - Rabia Skała. Koniec ściany płaczu - dalej już tylko przyjemność. No może niezupełnie.

Dalsza wędrówka wiedzie grzbietem granicznym - po jednej stronie Polska, po drugiej Słowacja. Jakże ta granica jest inna niż 20 lat temu - taka wędrówka była praktycznie niemożliwa. Wtedy pilnowali żołnierze, a dzisiaj dyskretnie prowadzą mnie Bieszczadzkie Anioły .
Wreszcie nic nie zasłania horyzontu - uwielbiam takie miejsca - mogę stać i patrzeć patrzeć patrzeć....................

Nie czuje się żadnego zmęczenia.

Zapominam o troskach codziennego dnia, które zostawiłem w dolinie.



Tak właściwie to nie wiem gdzie jest ta Rabia Skała. Wchodząc na grzbiet graniczny widzę polski znak z napisem Rabia Skała. Po kilometrze wędrówki kolejny - tym razem słowacki.
Nasza Rabia Skała ma 1199 m, a słowacka jest niższa o prawie 30 m. Anioły nie zabrały głosu w tej sprawie, a mnie było zupełnie obojętnie.


Koło słowackiego znaku jest urwisko ze wspaniałym widokiem na słowackie Bieszczady. Siadłem na chwilę odpocząć. Przyjemny wietrzyk dodaje chłodu, a może tutaj Anioły trenują swoje loty.




Chwila odpoczynku. Ściana płaczu zaliczona. Teraz dalsza wędrówka do Krzemieńca wiedzie już po płaskim terenie grzbietem.

Na kolejną część tej wędrówki zapraszam za jakiś czas. Niestety za tydzień będę w Nałęczowie na rowerku, a za następny będę wędrować po Bieszczadach - ale po stronie ukraińskiej i oglądać Bieszczady [to co przeszedłem] z innej perspektywy.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Mimo, że każda chwila radości trwa niezmiernie krótko, a później znika, zawsze jednak zostawia za sobą trwałą nadzieję i jeszcze trwalsze wspomnienie.
Tego co zobaczymy nikt nam nie jest wstanie wymazać.