niedziela, 27 stycznia 2013

2013-01-27_Arabskie spotkania


Wielokrotnie już wspominałem, że miejsca moich wędrówek uzależnione są od moich pracodawców. W myśl maksymy, że nie samą pracą człowiek żyje [a przynajmniej powinien żyć] często po zakończeniu pracy udaję się na wędrówkę po okolicy - szczególnie latem.  Pozwala mi to na poznanie wielu ciekawych miejsc. Tym razem zapraszam na wędrówkę po Stadninie Koni w Janowie Podlaskim, a właściwie w miejscowości Wygoda - na przedmieściach. Przez parę lat pracowałem w tej miejscowości - nie zajmowałem się jednak końmi - natomiast nocowałem w cudownym zajeździe na terenie Stadniny. Pierwszy raz byłem tutaj 30 lat temu - wtedy urzekły mnie tabuny koni arabskich pasące się na okolicznych łąkach. Niestety, gdy wróciłem po 25 latach, takich ilości koni nie było - przynajmniej tak wydawało mi się.


 Na teren stadniny wjeżdżałem przynajmniej raz w miesiącu przez 3 lata.
Tym razem spacer po stadninie odbyłem piechotką.
 
  Zaraz po prawej stronie widać olbrzymi wybieg dla koni.


A na nim główni mieszkańcy tego terenu.
 

 Co jeden to piękniejszy. Może niektórzy to przyszli uczestnicy słynnych corocznych aukcji koni odbywających się w sierpniu.
 

Konie wyglądają pięknie. Prawie jak modelki - tylko nie na wybiegu -lecz w życiu codziennym.

 Przyjemnie jest usiąść na ogrodzeniu lub w trawce i obserwować te piękności.
 

  Konie zaciekawione aparatem podchodziły blisko.
 

Po chwili miałem mętlik w głowie - każdy koń wyglądał prawie jednakowo -  różniły się maścią.
 A to kto - zabłąkany "konik" - również uroczy. Uważnie przygląda się konkurencji.
 
Która ładniejsza - trudno porównywać - kwestia gustu.
 
 
 Teren stadniny to nie tylko konie. To również budynki nadające specyficzny klimat.
Projektował je nie byle kto - Henryk Marconi. Oto jeden z najstarszych budynków Stajni Czołowej wybudowanej w 1841 roku.
 
A oto zespól Stajni Zegarowej zaprojektowanej również przez Henryka Marconiego i wybudowanej w roku 1848.
 
Najprzyjemniejsze chwile spędziłem w "arabskim żłobku", gdzie były mamy z dziećmi - coś wspaniałego. Parę lat temu byłem tam na dłuższej wędrówce - zapraszam - Arabski Żłobek

Proszę popatrzeć na  na mamy z dziećmi. Można stać godzinami nie nudząc się ani chwili.
 
 Czyż te maluchy nie są piękne.

 Jeszcze beztrosko hasają.
 Może za parę lat będą zdobywać laury.
 Zapowiada się dobrze - pożyjemy i zobaczymy.
 Czyż nie jestem ładny/ładna.
Dzieciaki z mamami na wybiegu.
 Zatroskana mama obserwuje wyczyny dzieciaka.
I pilnuje bezpieczeństwa podczas szaleństw - no cóż - chyba wszystkie mamy są jednakowe.
Wędrując po terenie stadniny nie można zapomnieć o jej dyrektorze - Andrzeju Krzyształowiczu - człowiekowi, który przywrócił stadninę do życia. W Stajni Czołowej jest tablica pamiątkowa. Oto parę słów o Dyrektorze. Przy okazji dowiedziałem się, że w jakiś pośredni sposób był związany z Poznaniem i wielkopolską.


Urodził się w 1915 roku. Dzięki ojcu, który administrował majątkami w Zarzeczu, Łańcucie i Pełkiniach, od dzieciństwa związany był z końmi. W domu, w którym toczyły się dyskusje na tematy związane z hodowlą, wyścigami i jeździectwem, zdobył solidne podstawy wiedzy o koniach i nauczył się na nie patrzeć.
Swoje zainteresowania rozwinął na Wydziale Rolniczym i Leśnym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Specjalizował się w hodowli koni u prof. Tadeusza Vetulaniego. Pod kierunkiem profesora powstała praca dyplomowa Andrzeja Krzystałowicza ,,Monografia Stadniny Koni w Janowie Podlaskim''. Trzymiesięczna praktyka w roku 1937, podczas której zbierał do niej materiały, to Jego pierwszy kontakt z miejscem, z którym miał w przyszłości związać się na dobre i na złe.
Po ukończeniu studiów, w roku 1938, wrócił do Janowa by objąć posadę zastępcy kierownika stadniny. Wybuch wojny zastał go na posterunku. Podczas dramatycznej ewakuacji stadniny prowadził kolumnę koni najpierw na wschód, a następnie wycofując się przed wojskami sowieckimi, z powrotem. Zaraz potem Janów został zajęty przez Armię Czerwoną. Andrzej Krzyształowicz nie mogąc przeciwdziałać grabieży stadniny, opuścił ją wraz z lekarzem weterynarii i praktykantem. Wrócił w styczniu 1940, by zatrudnić się jako masztalerz w będącej już pod niemiecką komendą stadninie. Hodowlę udało się odbudować dzięki koniom zagubionym podczas wrześniowej ewakuacji.
Kolejna ewakuacja, na zachód, rozpoczęła się w lipcu 1944 roku. Andrzej Krzyształowicz nie opuścił koni - towarzyszył im w pełnej niebezpieczeństw tułaczce. Był z nimi podczas największego alianckiego nalotu na Drezno w lutym 1945.
Wrócił do Polski z ostatnim transportem koni, w listopadzie 1946 roku. Dewastacja i zniszczenia, jakich doznał Janów Podlaski, nie pozwalały na umieszczenie w nim zwierząt. Tymczasową siedzibą stadniny stało się Posadowo [wielkopolska]. Od 1950 roku konie zaczęły wracać do Janowa. W grudniu 1951 Andrzej Krzyształowicz dostał służbowe polecenie objęcia stanowiska rejonowego inspektora hodowli koni na województwa południowo-wschodnie i musiał wyjechać do PSO Białka. Z nowych obowiązków wywiązywał się doskonale. Jednak ciągle marzył o powrocie do Janowa. Udało mu się to dopiero w 1956 roku. Wtedy to objął stanowisko dyrektora stadniny i piastował je aż do chwili odejścia na emeryturę w 1991 roku. Po przejściu w stan spoczynku nadal służył radą i pomocą swoim następcom. Swoje ukochane konie opuścił na stałe w 1998 roku.

Normalnie nie cytuję życiorysów, ale w tym przypadku robię wyjątek. Szczególnie, gdy przypomniał mi się pierwszy pobyt 30 lat temu. No cóż koni jest mniej, a to co najcenniejsze po odejściu Dyrektora jest systematycznie wyprzedawane - ranga stadniny powoli maleje. Niestety jest to przykre.

Sama stadnina powstałą 18 grudnia 1817 roku. Burzliwa historia stadniny opowiedziana słowami samego Dyrektora Krzyształowicza.

,,[...] Była ona burzliwa jak nasza historia narodowa. Założona w 1817 roku po kongresie wiedeńskim na wniosek Rady Administracyjnej Królestwa Kongresowego Polski za zgodą cara Aleksandra I, była pierwszą na ziemiach polskich stadniną państwową. Do powstania styczniowego w 1863 roku kierownictwo stadniny spoczywało w rękach polskich hodowców. Po powstaniu, w którym udział brało kilkunastu janowskich masztalerzy, aż do wybuchu pierwszej wojny światowej stadniną kierowali urzędnicy carscy, a nadzór nad jej działalnością sprawował zarząd stadnin państwowych w Petersburgu. W 1914 roku konie janowskiej stadniny zostały ewakuowane w głąb carskiej Rosji i żaden z tych koni do Janowa nie wrócił.
Stajnia ,,Zegarowa'' - widok z lotu ptaka
Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, ówczesne Ministerstwo Rolnictwa wszystkie konie uratowane z działań wojennych, z różnych źródeł i różnych ras, rokujące nadzieje, że mogą być materiałem hodowlanym potrzebnym do odbudowy hodowli koni w Polsce, gromadziło w Janowie Podlaskim. Budynki i inne urządzenia były zniszczone, lecz pozostało bogate zaplecze w postaci łąk i pastwisk. Po odbudowie stajen i reorganizacji hodowli koni w Polsce, w Janowie Podlaskim pozostały konie czystej krwi arabskiej i półkrwi angloarabskiej. Ogiery półkrwi, wychowane w okresie międzywojennym w Janowie, były materiałem wyjściowym do masowej hodowli produkującej konie tak w tym czasie niezbędne kawalerii i innym rodzajom broni posługującym się końmi wierzchowymi.
Konie czystej krwi arabskiej, których hodowla w Polsce ma ponad 200-letnią tradycję, były już w XIX wieku sprzedawane do różnych krajów europejskich. W latach trzydziestych obecnego stulecia sprzedawano je między innymi do USA. W czasie działań wojennych w 1939 roku ponad 80%, janowskich koni zaginęło. Z uratowanych resztek polski personel zatrudniony przez niemieckie wojskowe władze okupacyjne odbudowywał w Janowie hodowlę koni w dotychczasowych dwóch kierunkach. W 1944 roku niemiecka komenda stadniny zarządziła i przeprowadziła ewakuację koni w momencie, kiedy armia radziecka dochodziła do Bugu. Konie zabrane z Janowa wraz z częścią personelu zostały przetransportowane koleją w okolice Drezna. Tam stały do lutego 1945 roku. Kiedy armia radziecka dochodziła do Odry, nastąpiła dalsza ewakuacja stadniny, tym razem pieszo. Pierwszym etapem było Drezno, w którym stadnina przeżyła zmasowany nalot aliancki w nocy z 13 na 14 lutego 1945 roku. Następnym etapem marszu pieszego było Torgau nad Łabą, skąd w marcu konie zostały przetransportowane koleją do majątku Nettelau położonego na południe od Kilonii. W trakcie tej podróży nie obeszło się bez groźnych nalotów, które szczęśliwie nie spowodowały żadnych strat wśród ludzi i koni. W Nettelau stadnina janowska doczekała końca wojny i utworzenia zarządu stadnin polskich w Niemczech, który ujął w ramy organizacyjne wszystkie konie z polskich stadnin, wywiezione do Niemiec przez okupanta. W Nettelau konie pozostawały do jesieni 1946 roku, kiedy to drogą morską wróciły do Polski. Ze względu na częściowe zniszczenie budynków janowskiej stadniny, konie zostały przejściowo ulokowane w Posadowie, wówczas w powiecie Nowy Tomyśl, w województwie poznańskim. Do Janowa wróciły jesienią 1950 roku.
Nadal są chowane dwie rasy: czystej krwi arabskiej i półkrwi angloarabskiej. Te pierwsze z myślą o eksporcie, te drugie w początkowym okresie na zasilenie polskiego rolnictwa w siłę pociągową, a ostatnio z myślą o sporcie, rekreacji, a także eksporcie. Od 1960 roku janowskie araby są sprzedawane za granicę; najpoważniejszymi ich odbiorcami są Amerykanie, którzy dotychczas kupili najwięcej koni i płacą najwyższe ceny. Od 1969 roku na terenie stadniny koni w Janowie Podlaskim są rokrocznie organizowane dla kupców zagranicznych aukcje na konie arabskie ze stadnin chowających konie tej rasy tzn.: Janowa Podlaskiego, Michałowa, Kurozwęk i Białki. [...] Aukcję poprzedza narodowy czempionat konia arabskiego Polski, [...]''
 
Spacer po stadninie dobiega końca. Jeszcze spojrzenie na budynek Stajni Czołowej...
 oraz budynek dyrekcji.
Wędrówka dobiegła końca. Ostatni raz w Janowie Podlaskim byłem w marcu 2011 roku. Marzę o powrocie do Janowa. Przecież Janów Podlaski to nie tylko konie, lecz również wspaniałych wypraw rowerowych uroczą doliną Bugu oraz Gościniec Wygoda z Panią Basią dbającą o gości. Chce jeszcze powrócić, ale kiedy?????????

P.S. Życiorys Pana Dyrektora oraz historie stadniny zaczerpnąłem ze strony internetowej Stadniny Koni w Janowie Podlaskim.

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Rok 2012 - wspomnienia

Prawie dwa tygodnie temu skończył się 2012 rok. Nie mogę narzekać na miniony roczek. Sporo wędrowałem po Polsce i nie tylko. Autkiem, piechotką i rowerkiem.
A więc po kolei.

Przy końcu marca wracając z podróży służbowej zobaczyłem drogowskaz Opiniogóra. W miejscowości tej urodził się Zygmunt Krasiński. Oczywiście zjechałem z drogi i zwiedziłem pałacyk.

Na początku maja pierwszy raz startowałem w maratonie SKANDIA w Krakowie. Po drodze wpadłem do Pieskowej Skały i zwiedziłem zamek. Byłem tam pierwszy raz.

Przy okazji podszedłem do Maczugi Herkulesa.
W połowie maja wybrałem się na pierwszą wędrówkę po górach Ukrainy - tym razem szlakiem legionów. A właściwie urodzinową wędrówkę - przedstawiona w jednym z poprzednich postów - http://poznaj.blogspot.com/2012/11/urodziny-dzien-pierwszy-ale-leje.html

W tych górach koń jeszcze stanowi ważny środek transportu.

Urodziny na Doboszance.

Przełęcz Legionów.

Jeden z cmentarzy legionistów w Dolinie Podwórniańskiej.



Potem znowu łącząc przyjemne z pożytecznym - sprawy służbowe z maratonem MTB w Lublinie - odwiedziłem zamek w Czerski nad Wisłą.


Jadąc do Lublina zatrzymałem się w Puławach, aby zwiedzić zespół parkowo-pałacowy. Niestety park zrobił na mnie przygnębiające wrażenie. Brudno i mnóstwo śmieci. Porządek jest tylko w bezpośrednim otoczeniu pałacu. Zupełnie inaczej jak w Arkadii.


Jadąc na kolejna wyprawę w góry Ukrainy na początku czerwca zatrzymałem się w Krozwękach, gdzie można zwiedzić wspaniały pałac. Idealny przykład, gdy prywatny Właściciel - Pan Popiel - udostępnił pałac zwiedzającym, a nie zamknął bramy - jak czyni to wielu innych.
Atrakcją Kurozwęk - oprócz pałacu - jest stado bizonów.
Po drodze zatrzymałem się również w Szydłowie ze wspaniałymi murami obronnymi.

A potem wędrówka po Ukrainie. Najpierw do źródeł Dniestru.
Choc o tej porze najpiekniejsze sa ukwiecone łąki.
A potem przejazd niesamowitym pociągiem. Z Wołosianki do Sianek. Na odcinku około 8 km w linii prostej pociąg podjeżdża ponad 400 m do góry. I pomyśleć, ze gdy linia była budowana nie było komputerów map satelitarnych, ale inżynierowie mieli głowę na karku.
Pokonując wiele tuneli i wiaduktów.
Widok na nasze Bieszczady z Pliszki.
Wspinaczka na Magurę Łomniańską. Najgorsze były chaszcze. Praktycznie cały czas.
Jakim odprężeniem - po całym dniu chaszczowania - był widok na otwarta przestrzeń i konie.
W drodze powrotnej do domu krótki pobyt w Muzeum Lalek w Pilźnie.


Na końcu czerwca ponowna wyprawa w Góry Ukrainy - tym razem na Rajd Huculski. Po drodze obejrzałem Dąb Bartek. Kolejna "biała plama" wymazana z mapy Polski.
No i mała rozgrzewka. "Wspinaczka" na Łysicę - najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich.

Po drodze zaliczyłem również Święta Katarzynę.....
......wraz z gołoborzem.
oraz Święty Krzyż.

Przejeżdżałem przez Ujazd [Krzyżtopór]. Niestety zabrakło czasu na zwiedzanie, a właściwie zobaczenie co zmieniło się od poprzedniego pobytu parę lat temu.
No i pierwszy dzień w górach Ukrainy - w Bukowelu. Jestem tam czwarty raz, ale po trasach ide pierwszy raz. Zawsze jest coś nowego w górach. Pierwsza wycieczka - w dali widać Doboszankę, gdzie w maju świętowałem urodziny. Jakże inna sceneria.
Połonina Krasna - wspinaczka na Bliźnice poprzedzona jazda gruzawikiem. W dole malownicze jeziorka. Pierwszy raz wchodziłem ta trasą podczas pierwszego pobytu w górach Ukrainy. Wracają wspomnienia. I znów dalsza trasa zupełnie inna niż wtedy.
Jak byłem pierwszy raz nad jeziorkami byli pasterze z owcami. Teraz spotkałem ich w zupełnie innym miejscu.
No i najważniejsza góra podczas tej wycieczki - Pop Iwan [2022 m n.p.m.]. W dali widoczny budynek to zbudowane przez rząd Rzeczpospolitej w latach 1936-1938 Obserwatorium Astronomiczno-Meteorologiczne nazwane później potocznie "Białym Słoniem", obecnie w ruinie. Przecież w tym miejscu kiedyś przebiegała granica polsko-czechosłowacka. O tym co teraz dzieje się w obserwatorium później.
Miałem szczęście - pogoda była wspaniała - wszystko widać.
Kolejna wycieczka na Jawornik w Beskidach Lesistych. Na zdjęciu Sasza - odpowiedzialny za moje szaleństwa.
 Wędrując po górach  nie można przeoczyć wspaniałej dzikiej przyrody. W lipcu szczególnego uroku dodają kwitnące kwiaty.
Podczas jednej z wędrówek przemknął drogą taki oto pojazd.
W dali Szpyci w Czarnohorze. Tam wspinałem się na dziko - co za wspaniałe przeżycie.
Tradycyjnie w drodze powrotnej zatrzymuję się we Lwowie. Co to jest nie muszę chyba nikomu tłumaczyć.
W lipcu z Gór Ukrainy udałem się bezpośrednio w Polskie Góry - Beskid Niski. Jakże inne klimaty. Oczywiście i tym razem zostałem namówiony przez przyjaciół z Rzeszowa.
Cerkiewka w Bartne.
Podczas pobytu poznałem genezę i losy cmentarzy wojennych z okresu Pierwszej Wojny Światowej. Oto jeden z nich na Beskidku koło Koniecznej.
Znany cmentarz Rotunda - opiekują się nim studenci.
Zdobywałem nawet najwyższy szczyt Beskidu Niskiego. Nie jest nim Lackowa jak myślałem do tej pory.
Jest nim Busow [1002 m n.p.m.] - zdobyłem pierwszy raz.
Podczas kolejnej wędrówki zdobywałem Lackową. Ale pod drodze mijaliśmy to co pozostało po wsi Bieliczna - opuszczone cmentarze są nieodłącznym elementem wędrówki po Beskidzie Niskim.
No i Lackowa. Niestety przyszła burza i ze zdjęć nici. Pewnie góra chce, abym ją zdobył ponownie - wtedy będzie łaskawsza.
W planie był wypad na Słowację. Pogoda nie pozwoliła na zbytnie chodzenie, ale nagrodą była wspaniały widok Tatr.
Ponadto zwiedziłem zamek Lukowiański Hrad. Byłem pierwszy raz. Z drugiej strony Słowacji praktycznie nie znam. Wiele lat temu parę razy wędrowałem po Słowackim Raju - może kiedyś wybiorę się ponownie, ale czy starczy czasu.
W drodze powrotnej zatrzymałem się na chwilę w Krynicy - też praktycznie "biała plama" na mapie moich wędrówek. A jak Krynica to nie można pominąć Nikofora.
Podczas jednej z wędrówek zawitałem do schroniska na Magurze Małastowskiej. Byłem tam kiedyś - bardzo dawno temu - podczas studiów.
Po drodze zwiedzałem cerkiewkę w Owczarach........
oraz w Sękowej.
Zapomniane wsie - Radocyna....
oraz Lipna. A jeszcze bezpośrednio po II wojnie światowej mieszkali w tych wsiach ludzie. Niestety byli tacy, którym przeszkadzali.
W wakacyjnych miesiącach niewiele wędrowałem - musiałem nadrabiać zaległości związane z pracą zawodową.

Na początku września maraton rowerowy MTB odbywał się w Rzeszowie. Jadąc do Rzeszowa nadrobiłem zaległości - zatrzymałem się w Ujeździe, aby zobaczyć co zmieniło się na terenie jednej z największych rezydencji magnackich w Polsce - na zamku Ossolińskich Krzyżtopór.
Niestety zmieniło się niewiele - nadal jest ruiną. Może jedynie trochę bardziej pilnowaną.
Przy końcu września wybrałem się na ostatnia górska wędrówkę po Kresach i jak zwykle jadąc do Rzeszowa coś trzeba było zwiedzić. Tym razem po drodze nadarzyła się malownicza Iłża z zamkiem.
Czyż nie wygląda malowniczo.
I znów góry na Kresach - tym razem najpierw rejon Makowicy ze wspaniałymi widokami.
Na szczęście nie było deszczu.
A następnego dnia poranny wymarsz w promieniach wschodzącego słońca.
I wspaniałe widoki z Połoniny Skupowej. Tym razem pogoda wspaniała.
Podczas tej wędrówki ponownie wdrapywałem się na Popa Iwana. Po drodze odpoczynek nad malowniczym Jeziorkiem Mariczewskim.
Tam gdzieś u góry na Popie Iwanie jest obserwatorium. I o dziwo przystąpiono do odbudowy. Skończy się bieganie na dziko po ruinach - jeszcze zdążyłem i to dwa razy jednego roku.
Jakie wspaniałe widoki. Dla nich jeżdżę w góry Ukrainy. Wycieczki autokarowe zostawiam na czasy, gdy nie będę już mógł chodzić po górach. mam nadzieję, że nie nastąpi to szybko.
Schodząc z Katatenki otworzył się uroczy widok na Worochte, a właściwie dwa mosty - stary po który pociągi już nie kursują, oraz drugi nowy. Ciekawie wyglądają.
Ostatni dzień wędrówki w górach Ukrainy w roku 2012 - Priopriaty kamień.
Ostatnie spojrzenie na góry. Żegnajcie do następnego roku. Jak zdrowie pozwoli obiecuję, że powrócę.
W zeszłym roku odbyłem wiele wędrówek rowerowych - trudno je nazwać wędrówkami. Startowałem siedem razy w cyklu maratonów MTB SKANDIA. I oto największe sportowe osiągniecie w życiu - II miejsce w klasyfikacji generalnej w kategorii Dziadków Emerytów, którzy mają więcej zdrowia od wielu młodych, i chyba im się więcej chce. Wymagało ono również wiele samozaparcia i wytrwałości, ale udało się.
Gdyby mi ktoś powiedział 10 lat temu, że będę szaleć piechotką po górach [w roku 2012 przeszedłem 550 km górskich po górach] i rowerkiem w maratonach [przejechałem ponad 6.100 km], to wyśmiałbym go. A jednak można.

Chciałbym jeszcze podziękować wszystkim, którzy przygotowywali moje wędrówki i szaleństwa oraz razem wędrowali ze mną na szlakach pieszych i rowerowych. Do zobaczenia w tym roku.
 
Rok 2012 zakończony i podsumowany. Gdybym narzekał tobym grzeszył.

A jaki będzie ten rok......... zobaczę za niecałe 12 miesięcy.